poniedziałek, 10 czerwca 2013

Czas jest potrzebny, ale nie istnieje.




Szept. Nie wrzask, nie krzyk. Dwa cichutkie słowa sprawiły, że niechętnie uniosła powieki. Spróbowała się poruszyć, jednak wyszedł z tego jedynie przeciągły jęk. Leżała w kącie pomieszczenia, skulona… Twarz zakryta była kurtyną ciemnych, sklejonych jej własną krwią włosów. Na całym ciele miała liczne otarcia, stłuczenia i rany, jakby po nacięciach nożem, nie zapominając oczywiście o pękniętej wardze. Gdyby ktoś tak tu wszedł i na nią spojrzał, pomyślałby pewnie, że jest martwa. Tak też pomyślał jej ukochany braciszek, gdy nachylał się nad nią z przerażeniem w oczach.
- Jackie, wstawaj – szturchnął ją, a gdy do jego uszu nie dotarł żaden dźwięk, oznaczający, że ta jeszcze coś czuje zacisnął wargi i odsunął się. – Masz gościa.
I właśnie te słowa sprawiły, że jakkolwiek zareagowała. Dała sobie chwilę na wyostrzenie wzroku, a wtedy jej oczy zarejestrowały dwie potężne postacie i jakiegoś chłopaka między nimi. Patrzył on na nią z niedowierzaniem, jakby nie mógł pojąć, że to naprawdę ona.
- Coś ty jej zrobił… - wyszeptał owy gość, z takim gniewem i nienawiścią w głosie, że nawet ona się wzdrygnęła. Jednak wtedy do niej dotarło…
- Mark – nie zabrzmiało to jakoś specjalnie. – Mark… Co ty tu do cholery robisz?
- Przyszedł cie odwiedzić, moja droga siostrzyczko – odpowiedział za niego Frederick i skinął na jednego z drągali, a ten jednym ruchem posłał chłopaka na podłogę. Dopiero teraz Jacqueline dostrzegła plamę krwi na koszulce Gryfona i zadrapania na szyi. Cóż, raczej nie trafił tu dobrowolnie.
- Puść go! On nie ma z tym nic wspólnego – syknęła Jackie z dziwną determinacją w głosie a zaczarowane łańcuchy naprężyły się, gdy szarpnęła się w stronę brata. Kolana zapiekły niemiłosiernie w kontakcie z szorstkim betonem, jednak nie zwróciła na to większej uwagi. – Wie tyle samo co ja, czyli nic. Pozwól mu odejść!
Popełniła błąd. Zdała sobie z tego sprawę w momencie, gdy spojrzenia rodzeństwa skrzyżowały się. On tylko na to czekał. Pokazała mu, że chłopak jest dla niej ważny, że może go wykorzystać… Przeciwko niej samej. Musi się nauczyć jeszcze tak wiele. Jednak kiedy, skoro tkwi tutaj tak naprawdę czekając na śmierć? A z tą myślą już się pogodziła. Rick nigdy jej nie wypuści, a sama nie jest w stanie uciec. Nikt jej nie uratuje, przecież nie wiedzą gdzie jest. To takie… żałosne.
- Po co? – zapytał jej ukochany braciszek i zbliżył się do Marka. Ten posłał mu ostre spojrzenie i ze stoickim spokojem klęczał na zimnym betonie. I tak miał lepiej od niej. Przynajmniej jeansy jakoś ułatwiały mu to zadanie. – Po co miałbym to robić? – Kącik jego ust uniósł się w parodii zawadiackiego uśmiechu. – Chyba, że… Podasz mi nazwiska członków Zakonu, a ja okażę łaskę i go nie zabiję… - dotknął różdżką policzka Cartiera, jednak ten nawet nie zareagował. Patrzył teraz na Jackie, a ona nie mogła wyczytać nic z jego spojrzenia.
- Gdybym chociaż wiedziała, co to jest ten pieprzony Zakon… - mocne uderzenie w twarz sprawiło, że zamilkła.
- Kłamiesz! – ryknął. – I myślisz, że ja tego nie widzę!
- Nie kłamię – burknęła nie podnosząc wzroku. Czuła się upokorzona. Jak jeszcze nigdy. A przecież bił ją już nieraz przez cały jej pobyt tutaj.
- Oczywiście, że kłamiesz – odpowiedział spokojnie i zbliżył się do Marka. Stał tak chwilę, by zaraz wycelować w niego różdżką. – Crucio.
Jęknęła cicho, obserwując jak jej przyjaciel wije się na podłodze z bólu i ledwo co powstrzymuje krzyk. W jej oczach pojawiły się łzy.
- Zostaw go! – wrzasnęła. – Zostaw, słyszysz?!
Frederick zamknął oczy,a gdy je otworzył znowu patrzył na siostrę. Mark ledwo co oddychał.
- A więc, jaka jest odpowiedź?
- Powiedziałam ci przecież, że nie wiem – wyszeptała drżącym głosem, a starszy Bielikov chyba zaczął jej wierzyć. Jednak nie mógł pozwolić sobie na to, by taka mała zołza wygrała tę bitwę.
- Szkoda… - uśmiechnął się z udawanym smutkiem i ponownie rzucił klątwę cruciatus na chłopaka. Przez całe swoje życie nie czuła się tak, jak teraz. Łańcuchy wżynały jej się w skórę, gdy za wszelką cenę próbowała się do niego dostać, jednak to było niemożliwe. Dwa kroki. Dzieliły ich zaledwie dwa pieprzone kroki, a ona nie mogła nic zrobić. Kompletnie nic.
- Przestań! To go boli, on nic ci nie zrobił! Frederick, idioto! Jak można być tak głupim, popieprzonym, beznadziejnym człowiekiem?! Brzydzę się tobą, rozumiesz?! Nienawidzę cie! Nie jesteś moim bratem! Ja nie mam brata! Mógłbyś umrzeć, a ja przyjęłabym to z uśmiechem. Jesteś nikim!
I wtedy to zobaczyła. Mark miał w ręce dwie różdżki. W tym jedna należała do niej. Rick jeszcze tego nie zauważył, więc gdy przerwał klątwę, by podejść do niej i przynieść więcej bólu chłopak rozbroił dwóch drągali, a potem zniszczył jej łańcuchy. Nie miała zielonego pojęcia skąd nagle pojawiło się w niej tyle siły. Skoczyła na równe nogi i odsunęła się od zszokowanego brata. Chwyciła swoją różdżkę, którą rzucił jej Mark i…
Wszystko wydarzyło się zdecydowanie za szybko.
Uśmiechnęła się do Gryfona, ignorując ból a on zrobił dokładnie to samo, jednak w jego oczach wyczytała coś jeszcze. Jakby… przeprosiny? Smutek? I wtedy zrozumiała. Frederick stał za nim, z różdżką wycelowaną prosto w jego plecy.
Avada Kedavra

Jej rozpaczliwy krzyk słyszeli chyba wszyscy w budynku, chociaż pomieszczenie było wyciszone specjalnym zaklęciem. Chciała rzucić się w jego stronę, jednak wiedziała, że to nic nie da. Nie żyje. Mark Cartier nie żyje. Ale bardzo dobrze słyszała jego ostatnie słowa. Uciekaj, Jackie. Przełknęła z trudem ślinę i wycelowała różdżką w swojego braciszka. Widziała jak jego usta układają się, by wypowiedzieć zaklęcie, jednak ona była szybsza. Pozbawione życia ciało opadło na zimną posadzkę, a niewidzące oczy zatrzymały się na jej osobie. Ciała. Wszędzie leżały ciała. Ściągnęła płaszcz z Fredericka i narzuciła go na ramiona. Musi się stąd wydostać. Teraz.



Dlaczego nie rozmawiasz z ludźmi, panno Bielikov? Czy tak trudno jest stać się dla kogoś przyjacielem?
Nie mam słabości, profesor McGonagal. Przyjaciele staliby się nią. Moją słabością.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Łączna liczba wyświetleń